Ostatni dzień festiwalu otworzył „Król Maciuś Pierwszy” – obsypane nagrodami przedstawienie Banialuki w reżyserii Konrada Dworakowskiego, z tytułową rolą Mateusza Barty, mocno wpasowane w festiwalowy nurt trudnych tematów egzystencjalnych. Czy chłopiec, który jest królem, może jeszcze być chłopcem? W jaki sposób ma udźwignąć swoją samotność? Każde pytanie, każda próba odpowiedzi to obraz, projekcja z wnętrza głowy bohatera. Zbudowane z bardzo prostych elementów obrazy potrafią unieść wielkie bogactwo treści.
Po „Maciusiu” zaplanowano tylko dwa spektakle konkursowe, żeby dać jurorom czas na wyłonienie zwycięzców. Oba kameralne, dla widowni – z różnych względów - niedużej.
„Gęś, Śmierć i Tulipan”, przygotowane przez Lutkovno gledališče z Ljubljany, potrzebuje bliskiego kontaktu, bo do opowiadania swej historii wykorzystuje między innymi środki teatru cieni. Dwie aktorki rozwieszają skromne makatki - ekrany jak upraną bieliznę między drzewami w ogródku, animują cieniowe lalki, śpiewają. A historia jest o tym, że tytułowe bohaterki, w tym jedna o nieustalonej tożsamości (w tytule jest Gęsią, w przedstawieniu – Kaczką) spotykają się kiedyś oko w oko i Śmierć przestaje budzić w Kaczce zimną zgrozę. Zaczynają więc wspólne życie, pełne wzajemnej troski i sympatii. Kaczka przytula Śmierć i ogrzewa ją, gdy przyjaciółce zimno, Śmierć pomaga Kaczce zrozumieć i przyjąć to, co będzie Potem, a gdy Potem nadchodzi, wyprawia ją w Tam. Piękna, nasycona, kameralna forma.
„Niewidzialne kraje” fińskiego teatru Livsmedlet z Turku też są kameralne, choć ich sceną jest cały świat - skondensowany do ludzkiego ciała. Dwoje aktorów operuje na przestrzeni formatu niewiele większego niż reklamowy billboard, na której, jak stacje drogi krzyżowej, rozmieszczone są przystanki z rzeczami potrzebnymi do podróży. Bo chodzi tu o podróż z miejsc nie do życia, miejsc ogarniętych wojną, do tych, gdzie jest dobrze i spokojnie. Do Finlandii. Decyzja została podjęta. Maleńcy uchodźcy pokonują tysiące kilometrów po ciałach obojga aktorów, wspinają się na gory kolan i ramion, przechodzą grzbietem głowy, płyną przeładowaną łódką po Bałtyku brzucha. Po drodze mijaą (albo nie) płoty i zasieki, chowają się przed samolotami patrolowymi, marzną, nie wytrzymują, toną. Ktoś przekracza magiczny szlaban. Widać przez lornetkę. Oglądanie tej maleńkiej epopei wymaga maksymalnego skupienia, więc emocje docierają do mózgu dopiero po spektaklu. I cholernie trudno się potem otrząsnąć.
Koniec.